NA ZAWSZE DOWIDZENIAcom/2020/10/marzecprzylepia-sie-do-szyb-jak.html
#
Marzec
przylepiał się do szyb, jak bezczelny zboczeniec – podglądacz, który upatrzył
sobie młodą dziewczynę i chciał ją bez majtek podejrzeć. Nie mroziło tej zimy, więc i szyby pozostały przejrzyste. Nawet nie
rwałam się tak od razu do ich przetarcia. W gruncie rzeczy, to w
Klainesee byłam po raz pierwszy. Dotychczas pracowałam w pobliskich
wioskach, ale ludzie byli tutaj podobnie życzliwi, jak Widderhausen.
Właściwie to ich pozycja, nastawienie do mojej osoby, budowało moją pewność siebie.
Ostatecznie, to już sześć lat przyjeżdżałam do tej okolicy, która podlegała pod
dystrykt Hessen. Opiekowałam się już dużo wcześniej leżącymi ludźmi, którzy do
samej śmieci nie wstawali z łóżek, ale to co zobaczyłam tuż po przyjeździe
wprawiło mnie w niemały szok. Rita, dziewięćdziesięcioośmioletnia kobieta
wyglądała na całkiem odwodnioną. W dodatku Bert, jej syn - robił wrażenie
takiego, któremu brakowało do złotówki pięciu groszy i nie bardzo ogarniał
rzeczywistość. Miałam ochotę zabrać się w drogę powrotną tuż po tym, jak drugi
z pary siedemdziesięciotrzyletnich bliźniaków - Gerard, wniósł moje
walizki do pokoju na piętrze. Nie zdążyłam. Gdy spojrzałam przez
okno, mercedes, który mnie przywiózł, zdążył pomachać mi na
pożegnania tylną rejestracją. Zostałam…W tamtym momencie nie przypuszczałam, że
zamieszkam tutaj dłużej niż sześć miesięcy. Zostałam i zrobiłam z siebie
cud…Mogłabym o sobie mówić: Perła Koronowirusa.
Przyjechałam do tej miejscowości w totalnej rozsypce. Nie sądziłam, że podołam.
To nawet dziwne, ale jak zobaczyłam tę brzydko wysuszoną Ritę, której skóra
oblepiała kości, jak kolorowa bibuła kotylion, pomyślałam sobie : -Agatka,
ty tutaj kobieto długo nie zabawisz, bo ta niemiecka Rita, jak nic zemrze teraz,
to odejdzie, jak cię lepiej pozna. Już pierwszego dnia, jedna z pielęgniarek,
młodziutka Klaudia, zapytała mi się, czy nie zechciałabym zaopiekować się jej
mamą? No, dobra. Nawina jestem, ale takich rzeczy po prostu umierającym się nie
robi. Początkowo, to nawet zła byłam na siebie. Życie jest bardzo przewrotne.
Rita wbrew temu co sądziłam, wegetowała dłużej, niż mogłam przypuszczać.
Tymczasem uciekały mi sprzed nosa duże pieniądze. Klaudia zgodziła się na
zaproponowane przeze mnie 400 Euro tygodniowo, wcześniej zadzwoniła do mnie Ewa
z prośbą, żebym pojechała w jej zastępstwie za 500 Euro na tydzień, a ja nadal
liczyłam na cud odejścia Rity do świętego Piotra. W Europie szalał koronowirus,
kwarantanna odstraszała ludzi przed zbyt pochopnymi podróżami, a ja osiadłam w
tym Klainesee i czekałam na cud. Cud ma to do siebie, że pojawia się nie wtedy,
kiedy tego oczekujemy. W moim przypadku było identycznie. Rita żyła. Podnosiłam
się z depresji, nie mając o tym pojęcia. Marcina nie było przy mnie już dawno. Nadal
jednak tkwiłam przy nim mentalnie. Zawiesiłam się na wspomnieniach i powracałam
do nich. Początkowo nie byłam świadoma, jak to wszystko działa… Odnosiłam dziwne
wrażenie, że praca, którą wykonuję, jest jak gwóźdź wbijany w trumnę.
Obserwowałam sekunda po sekundzie Ritę kurczowo trzymającej się życia. Były
momenty, kiedy mocno chwytała mnie za dłoń powtarzając:
- Boję się,
bardzo się boję – Jej lęk przed śmiercią przybierał tak kosmiczne rozmiary, jak
mój przed życiem… Bałam się każdego poranka. W mojej trumnie, którą zamknęłam
za życie spoczywałam umarła psychika, która zawisła na kablu wraz z Marcinem.
Nie mogłam usłyszeć jego głosu, nie odbierał moich telefonów, nie odpisywał,
nie dzwonił, nie przyjeżdżał. Praca, która powinna wciągnąć mnie w wir
zapomnienia, przypominała mi nieustannie, czym jest ból po ciszy odejścia.
Odliczyłam dzisiaj na palcach obu rąk, że to już sześć lat, jak lat pracuję z
żywymi przeprowadzając ich na drugą stronę. Ludzie mają to do siebie, że wydaje
się im, że żyją, a w gruncie rzeczy tylko oddychają. Medycznie określiłabym ten
stan, jako utrzymywanie równowagi biologicznej. Uświadomiłam sobie, że nie
robię niczego innego. Jestem jeszcze po tej stronie, oddycham, wyczuwam tętno,
często płaczę, rzadziej się uśmiecham, tak po prostu jestem i tyle, jak ta
Rita, która boi się umrzeć, chociaż już nawet nie kontroluje metabolizmu. Życie
jest, jak geometria na pierwszej lekcji z regułkami. Chyba wtedy matematyczka
rysuje odcinek, który ma początek w punkcie A i koniec w punkcie B – to ten na
którym kończy się wszystko, chociaż wszystko nie oznacza piękna, to jednak
kończy się to, co nie zdążyło się zacząć. Tkwię pomiędzy. Mam wrażenie, że
gdybym była chociaż troszkę odważniejsza, też znalazłabym się w punkcie
B. Nie przypuszczałam, że Marcin skróci sobie drogę, może zdołałabym
go wyprzedzić. Przełamał prostą swojego życia zostawiając mnie zupełnie samą z
własnym odcinkiem i z pierdoloną depresją. Nienawidziłam
jej. Zapętlała mnie myślami przed snem, jak krawatem podczas próby
przyduszenia. Rozpacz i szloch budziły mnie zbyt wcześnie. Tak, czy owak nie
mogłam usnąć nie mogłam wstać, brakowało mi wiecznie sił do życia. Umierałam,
ale wszystko wkoło zmuszało mnie do życia, chociaż tak bardzo go nie chciałam.
Czułam ból, ale nie mogłam opatrzyć rany, bo nawet jej nie
widziałam. Psychika umiera powoli i bez znieczulenia. Budzę się i
nie mam pojęcia czy śnię kolejny koszmar, czy to co widzę, to nazywałam przed
odejściem Marcina życiem ???
Na co dzień zajmuję się uwodzeniem śmierci. Jakkolwiek to zabrzmi, to
jestem w tym niezła. Czasami przypomina to drapanie za uchem psa. W takich
okolicznościach ona się uspokoją. Spostrzegam, jak mruży oczy. Jest taka łasa
na pieszczoty. Zapomina, po co przyszła. Zasypia. Wtedy sobie myślę, że się
udało. Udało się po raz kolejny ułaskawić śmierć. Gdyby przytuliła go na tym kablu, wybaczyła,
zakołysała, może by dzisiaj był tam, gdzie jego miejsce. Nigdy nie bałam się
przecież umierania, nie czułam lęku przed śmiercią... Dlatego płaczę, płaczę
częściej niż powinnam, bo jego nie ma, a ja zostałam z tym piętnem… Śmierć
często wygląda bananie. Mamy tylko tyle oddechów ile zapisał nam Bóg. Ten
ostatni jest tak głęboki, jak rozbieg, który przygotowuje świadomość do dalekiego
skoku. Ostatni oddech umierającego z mojej perspektywy wygląda, jak błaganie o
kolejny. Patrzę na odchodzącego. Bezwarunkowo budzi się wtedy we mnie silne
pragnienie, aby podarować chociaż jeszcze jeden, taki nieduży, ale jeszcze
kolejny łyk oddechu … Śmierci nikt jeszcze nie oszukał.
Rita wyglądała
tak, jakby dawno umarła. Nie potrafiła rozstać się z ciałem, które stało się,
jak przyduże skarpetki, zakładane każdego roku zimową porą przy kominku. Ona na
dole, walcząca ze śmiercią i ja na górze walcząca o życie. Obie żyłyśmy z wyrokiem śmierci. Gdy
zobaczyłam po raz pierwszy Ritę, przypomniały mi się słowa mojej matki, która
czasami przemawiała, jak wiejska wieszczka. Myślę sobie, że gdybym jej to
powiedziała obruszyłaby się sfochowana – bo przecież religia jej zabrania. Moja
matka, to żywa księga przysłów i wyroków. Spojrzałam na Ritę, i usłyszałam
szept matki, która bez słowa prośby zakradła się do mojej świadomości
: „Bóg stawia często na naszej drodze ludzi, jak drogowskazy” . Od śmierci Marcina pokonywałam czas martwa.
Gdy zdałam sobie z tego sprawę, stojąc nad szpitalnym łóżkiem Rity, to pamiętam, że z przerażenia łyknęłam dość
głośno oddech. Poczułam w nim posmak imprez, nieprzetrawiony
alkohol, usłyszałam muzykę, krzyk, hałas, zobaczyłam tych wszystkich znajomych,
których spotykałam podczas pobytu w Polsce. Natłok informacji o sukcesach,
porażkach, wszystkie plotki i rozterki, przyduszały mnie, jak pierzyna babci,
ciepła, ale ciężka. Cierpliwie czekałam, czekałam, aż się porzygam… Tam nie
potrafiłam zasnąć bez alkoholu, tutaj w Klainesee uczyłam się żyć od nowa.
Zaczynałam od zasypiania. Kiedyś czekałam na sen o Marcinie. Każdej nocy oddychałam
śmiertelną ciszą przemijania. Marcina nie było u mnie już dość dawno. Teraz modliłam
się o zapomnienie. Bóg tylko wie, co jest dla nas najlepsze. Nadal nie śniłam.
Tkwiłam w czerwcu, a zasypiałam w marcu …Na tym kablu z laptopa dyndaliśmy w
parze, on zdążył bujnąć się dalej niż ja. Nadal tkwiłam po stronie, której chyba nie chciałam… Może zabrakło mi zdecydowania, aby odbić się
i przeskoczyć na drugą stronę życia. Może nie potrafiłam nabrać w płuca takiego
oddechu, jaki kradną życiu umierający. Nadal się bujałam…Zdałam sobie sprawę,
nie tak od razu przecież, ale po czasie, że Klainesee odmieniło we mnie
wszystko. Nie nastąpiło to w momencie przekroczenia wysokiego progu domu Berta,
kolejnego dnia też nie. Odniosłam
wrażenie, że wszystko to stało się niepostrzeżenie. Z obecnego punktu widzenia
rzecz widzę nieco odrealnioną. Odnoszę tak po prostu wrażenie, że którejś nocy,
gdy zapadłam się głęboko w moim śnie, wylądował na mnie statek kosmiczny. Sądzę, że
obcy coś przy mnie majstrowali, bo obudziłam się innym człowiekiem…Otworzyłam
oczy z pragnieniem życia. To chyba wtedy odnotowałam własne zmartwychwstanie.
Dochodziła godzina czwarta nad ranem, była połowa marca, a ja niczego bardziej
nie pragnęłam, jak wybiec na zewnątrz, oddychać pełnią życia, cieszyć się nim,
poczuć wiatr wiosny, usłyszeć śpiew ptaków. Zrobiłam to… Zerwałam obroże
smutku, tak pewnym ruchem, jak bym nic innego w życiu nie robiła, tylko te
obroże odczepiała. Obudziła mnie oczywiście wiadomość od Pawła, tego co niby
znałam, ale go absolutnie nie znałam… Wdmuchiwał we mnie życie tym swoi :
„ .. Puk … Puk …”
„ Puk, puk… Dzień Dobry. Nie
przeszkadzam, pragnąłbym Cię jedynie obudzić”
Gdy napisał tak
do mnie po raz pierwszy, chciałam mu od odpisać, w czoło się puknij!! Mnie
na stówę nie pukniesz. Cieszę się, że tego nie zrobiłam. Paweł, gdyby nie był
człowiekiem, to pewnie byłby Aniołem z zapasowymi skrzydłami.
„ Dzień Dobry. Już nie śpię. Tym razem Ci
nie wyszło, hahaha. Zastanawiam się czy żyję ”
„Jak czytasz, to nie umarłaś „
To była środa i
… Jestem pewna, że to był dzień
totalnego przełomu, bo odłożyłam czwarty przeczytany kryminał, wyłączyłam
telefon i stanęłam kompletnie naga przed lustrem. Nie przypuszczałam
… Chociaż powinna, Długo patrzyłam i nie wierzyłam. Właściwie, pamiętam, że najpierw zastanawiałam się, czy patrzę na pewno
na to co widzę i czy to co widzę, to jest moje ciało, bo może jednak i nie
moje. Łudziłam się. Pomyślałam, że może śpię i śni mi się najgorszy z koszmarów. Z lustra spoglądała na mnie
sfrustrowana baba, której ciało przybrało konsystencję galaretowatej masy.
Stała przede mną stara kobieta zaparta na rozrośniętych udach i masywnych
biodrach. Jej brzuch falował hektolitrami wypitego piwa. Patrzyłam,
ale nie chciałam uwierzyć, że mogłam sobie w ostatnim pół- roku wyrządzić taką
krzywdę. Wyglądałam, jak tysiąc pięćset nieszczęść zebranych do kupy.
Nienawidziłam siebie mocniej niż kiedykolwiek. Chciałam zbić lustro, ale nie
było moje. Siłą woli powstrzymałam emocje, zakrywając taflę lustra przeogromnym
ręcznikiem. Nadal, jak idiotka, chciałam wierzyć, że nie patrzę na siebie.
Zdradziły mnie wąskie ramiona imitujące
wspomnienie o szczupłej fasadzie. Wiecie, jak czuje się kobieta, która nie ma pojęcia o nadwadze i nagle
przychodzi jej patrzeć na coś tak potwornego???? W
dodatku to coś, okazuje się nią samą!! Wiecie jak, ja Agata się czułam???? No, jak gówno w lesie bez
przykrycia!!!
W środę, stojąc
przed lustrem już zakrytym, zapłakałam nad sobą, teraźniejszością, nad środą. To
był ten pierwszy raz, kiedy nie płakałam z tęsknoty za Marcinem. Rozpaczałam za
tą dziewczyną, której już nie była, która zginęła z w tej burzy przejść i nie
mogła się odnaleźć. Chciałam jej znowu, tej samej która jeszcze nie chciała
Marcina. Potrzebowałam tej uśmiechniętej dziewczynki, którą kojarzyłam z
wolnością. No i wtedy zrobiłam coś, co
powinnam zrobić bardzo dawno temu. Odeszłam od tego lustra i sięgnęłam po stare
wyciągnięte majty, na które naciągnęłam dresy. Teraz pozostała po nich nazwa i
moja wiara, że na coś się jeszcze przydadzą. Z samego rogu walizki wytargałam
buty sportowe z przetartą na palcu siatką i zatrzasnęłam za sobą drzwi. Nie
miałam pojęcia dokąd dobiegnę, ale przebierałam nogami, póki starczyło mi
sił. Zatrzasnęłam za sobą drzwi. Biegłam w
półmroku jakiś czas. Słońce wschodziło nieśpiesznie. Zupełnie inaczej niż
ludzie. Obserwowałam magię życia. To było moje pierwsze zmartwychwstanie.
W kolejnych
dniach czułam się jak dziecko ze zwiększoną mocą. Zastanawiałam się nawet, czy
nie dopadł mnie jakiś kolejny epizod z cyklu nieznanych mi chorób psychicznych.
Generalnie mogłam go przyjąć, bo rzucał cień na śmierć. Było coś jeszcze. Chyba początkowo nie zdawałam sobie z tego sprawy. To
codzienne: „ Puk … Puk ” przypominało mi, że powinnam żyć. Ból
fizyczny, którego doznawałam wpisywał się w przebudzenie. Pragnęłam go, tego
cierpienia. Szczęście, że żyłam, że czułam, że wracałam do siebie,
rekompensowało mi wszystko. Marazm,
jakiego doznawałam po śmierci Marcina, odchodził. Wracał czasami w nocy.
Straszył, jak duchy po północy, ale rzadziej…Paradoks tego, czego doznawałam,
polegał na tym, że bieganie otworzyło moją głowę. Miałam tam niezły chlew. Od śmierci Marcina
nawet nie wietrzyłam. Otwierałam
wszystkie okna podczaszkowe, przez które wyrzucałam stare znajomości. Powietrze uruchamiało we mnie życie. Stałam
się trupem, bo pozwoliłam sobie na śmierć, przy hienach cmentarnych, które
uważałam za przyjacielskie koty. Umierałam z syfu, który stworzyłam. Niczego
bardziej nie pragnęłam w tamtym czasie, jak fizycznego bólu, potu i znoju.
Walczyłam o siebie z masochistyczną wolą sprawiania bólu tej, która mi dawno
obrzydła. Tej nocy po raz pierwszy od
miesięcy śniłam. Tańczyłam na
szczycie wysokiego wieżowca. W pasie podtrzymywał mnie mężczyzna, którego
musiałam dobrze znać, bo patrzyłam przechylona nad przepastną wysokością, z
której dostrzegałam tylko zarysy miasta i ufałam temu mężczyźnie, który cały
czas mnie trzymał. Czułam jego dłoń, która zabezpieczałam mnie przed upadkiem w
nieznaną przepaść. Z wysokości dochodził do mnie jego męski i bardzo przyjemny
głos : „ Skocz ze mną na bungee, proszę skocz ”. Nigdy go nie zapomnę. Nie zapomnę też, tej
ufności, której w sobie nigdy nie miałam. Obudził mnie sygnał z mesenger : „ Puk … Puk … Dzień Dobry” Dochodziła standardowo czwarta rano… Paweł
mógłby ze spokojem zastępować komunistyczną zegarynkę, z jakiej korzystali moi
rodzice. Odnosiłam wrażenie, że on nie spał nigdy w nocy…Nawet się czasami
zastanawiała, jak to jest nie spać, funkcjonować, pisać i biegać do pracy. Czy
tak się da ???
„ Puk, puk … Śpisz, czy
czytasz ?”
„ Puk, puk pani Pyskata. Jak się
spało? Jakoś nie potrafię jeszcze zmrużyć oka”
„ Ty w ogóle jesteś jakiś dziwny. Śpisz
kiedykolwiek?”
Paradoks naszej
korespondencyjnej znajomości polegał na tym, iż uciekałam do Pawła, od
traumatycznych myśli i przeżyć które w przeszłości odnotowałam z Marcinem. Tego piątkowego poranka przy
pierwszej kawie wysłała mu Depeche Mode „ Personal Jesus ”
„Uwielbiam to, pyskata kobieto , skąd
wiedziałaś ? ”
„ Przyjemności ”
„ Przytulam podusie samobójczyni ”
Boże, kto w
dzisiejszych czasach używa takich zdrobnień? – Pomyślałam, gdy na
wyświetlaczu pojawił się album Mike Oldfielda – Tubular Beats. Przepadłam.
Słuchałam … Przystawałam na chwilę,
aby cofnąć i ponownie biegałam… Czułam się tak, jakby mi ktoś skrzydła dobrał w
odpowiednim rozmiarze. Mój Anioł. Tak o nim pomyślałam. Tego poranka miałam
ponadprzeciętny czas, ponadprzeciętną prędkość i nie odczuwałam zmęczenia. Paweł
– mój Anioł Stróż. Zaczynałam się go bać … Może nawet bardziej jego słów … Słowo
miłość, które on wypowiadał tak, jak ja mówiłam dzień dobry paraliżowało mnie
od dołu do góry. Pojawiał się w moich snach. Gdy rozmawialiśmy o podwiązkach…
Opowiadałam mu o bieliźnie, którą kupował mi Marcin, śnił mi się, że powoli mi
ją zdejmuje… Bałam się go... Ciepło wypływające z liter jego słów,
obezwładniało mnie... Stałam pod prysznicem, od
godziny stałam pod prysznicem, a krople wody ściekające z mojego nagiego ciała,
rosiły wyświetlacz. Chyba wtedy po raz pierwszy pomyślała, że zabrnęłam o jedno
drzewo za daleko w tym ciemnym lesie uczuć. Dawno tak nie przerażały mnie moje
własne uczucia. Nie byłam pewna,
czy jestem gotowa na takie emocje. Nie, z pewnością wszystko działo się zbyt
szybko. Powinnam z tym skończyć, zanim rozwinie się z tego jakaś kiepska akcja
romantycznej komedii. Odcinanie się od życia, zaczynało wchodzić mi w krew. Kartki
z kalendarza tworzyły śmietnikowy kopiec. Kwiecień. Jutro Wielka Sobota, po
niej Wielkanoc. Nie pragnęłam życzeń. Nawet ich nie potrzebowałam. Zabijały to,
co właśnie odratowałam w sobie. Bałam się, tak bardzo bałam się dobroci,
płynącej z każdego słowa na ekranie od Pawła. Te znaki graficzne zawstydzały
mnie….
znakomicie piszesz. jest w tym tak wiele emocji, że czyta się nie patrząc na literówki i inne drobiazgi - może kiedyś je wypolerujesz, bo warto.
OdpowiedzUsuńTen obrazek ze śmiercią-wybacz ale uśmiałam się 😁
OdpowiedzUsuńCytaty o wódce i o spadnieciu ze schodów -czysta prawda 😀
O tak, są tacy ludzie którzy pomagają w budowaniu pewności 😀
Pozdrawiam
o kurcze. Ten tekst jest po prostu genialny! WOW.
OdpowiedzUsuńIle emocji...
OdpowiedzUsuńgdy podglądam dziewczyny, to na pewno nie noszę majtek, tylko badejki, i raczej wtedy, gdy jest mi zimno...
OdpowiedzUsuń...
robiąc sobie selfie kroka wyszło mi, że kobiety są lepsze ode mnie, bo ja na pewno nie umiałbym się tam polizać...
...
tak centralnie, gwoli prawdy historyczmej, to frazę o elemencie baśniowym wynalazł Hłasko, ale Jasiu Himil i tak był wporzo...
p.jzns :)
Byłam, przeczytałam... poczułam.
OdpowiedzUsuńTak mi wpadło do głowy, że pisałabyś ciekawe wiersze. Albo nie wiem jakiegoś rodzaju prozę, którą trudno mi zakwalifikować. :D
OdpowiedzUsuńwow wow wow cholernie mocne i cholernie dobre jestem pod wrażeniem pozdrawiam ;D
OdpowiedzUsuńJestem bardzo ciekawa jak to się dalej potoczy, bo podejście do życia właściwe :)
OdpowiedzUsuńGenialne ;) ciekawe jaki będzie ciąg dalszy .
OdpowiedzUsuńFajnie czyta się Twoje wpisy, ja również czekam na kolejne teksty. ;)
OdpowiedzUsuńCzasem rzeczywiście trzeba sobie jakoś przewietrzyć głowę - nawet wtedy, gdy powietrze jest, delikatnie mówiąc, zimne.
OdpowiedzUsuńMiłego wieczoru